Minęło kilka godzin odkąd wyjechaliśmy z miasta elfów Eleves. Krajobraz powoli zmieniał się z ciepłych i wilgotnych lasów (przynajmniej ja je tak nazywam) równikowych, na chłodniejszy i suchszy klimat umiarkowany ciepły. Nie do końca wiedziałam na jakiej zasadzie to działało skoro na Ziemi musieli byśmy przejechać jeszcze przez klimat, podrównikowy, zwrotnikowy, podzwrotnikowy. Gęste lasy i wysokimi drzewami i grubymi lianami, na których mieszkały ogromne pająki (dla ludzi którzy nie przepadają za pająkami, wszystkie owady tego typu są za duże), powoli zmieniały się w przyjemny las mieszany (ku mojemu zdziwieniu liście na drzewach były już żółte) z przechadzającymi się w nim sarenkami, lisami, dzikami i innymi zwierzętami. O taaak... . Dziki szczególnie dały nam popalić. Przypadkiem (przysięgam!) trafiliśmy na stado młodych warchlaczków z mamą, która w (niesłusznej!) obawie, że polujemy na jej ukochane dzieci, rzuciła się na nas z dosyć ostrymi kłami. Dopiero po mili stwierdziła, że dość nas już przestraszyła i dała nam spokój. Przez niemal całą drogę towarzyszyła nam cisza. To był ten rodzaj ciszy który następuje po nieplanowanych, zupełnie nie na miejscu pocałunkach. Jednym słowem: niezręczna. Obydwoje myśleliśmy. Choć w moim przypadku miało to formę bardziej próby myślenia. Nadal byłam otępiała po śmierci Luizy. Zupełnie jak bym dostała jakieś antybiotyki. Jakbym żyła w osobnym świecie. Świecie wspomnień. Wszystko co się działo w realu było, tak jakby za szklaną ścianą...
Byłam w szpitalu. Biel i wyblakły beż drażniły moje oczy. Chodziło o to, że te kolory wydawały się takie... krystaliczne, nieskażone, czyste i spokojne. Zupełnie nie pasowały do tego co się działo w mojej duszy. Byłam zrozpaczona. Gdy doktor mi powiedział, że rodzice odeszli... że nie żyją... odpowiedziałam mu milczeniem. Krzyczałam w duszy, po cichu, i równie bezgłośnie płakałam. Bolało mnie nie tylko fizycznie, ale również moja dusza cierpiała. Na to zasługiwali. Na ciszę i spokój. Lekarz chyba trochę się przestraszył, bo kazał dla mnie wezwać psychologa. Ale ja tego nie chciałam. Jedyne czego chciałam, to żebym mogła samotnie opłakiwać rodziców. Jako kilkuletnia dziewczynka wiedziałam, że umarłych się wspomina w milczeniu. Mama i tata czasami zabierali mnie na cmentarz. Jednak nie było mi dane na długo zaznać spokoju. Przez uchylone okno wpełzł dziwny wąż. Był cały czarny. Przestraszyłam się. Kto by się nie bał? Ale nie krzyczałam, bo w głowie usłyszałam miękki delikatny głos, który mnie uspokoił. Powiedział:
-Witaj, jestem Luiza, a ty?- Jutro o zmierzchu będziemy w ,,Czerwonej Róży''- wyrwał mnie z odmętów wspomnień głos Oskara.- Za godzinę będzie ciemno, wtedy się zatrzymamy.
^- Cudowny pomysł - zaczął śpiewnie, acz sarkastycznie Will.- I w ciemności będziecie szukać drewna na opał i się wcale nie pozbijacie o wystające kamienie i korzenie drzew. A zresztą, po co wogóle szukać drewna, na pewno nie zjedzą was wilki. W końcu ty i ten blondasek jesteście zmęczeni.
- Ten, jak ty to ująłeś ,,blondasek'', ma imię - nieświadomie powiedziałam na głos. To pewnie przez wyczerpanie. Ten dzień był bardzo męczący. Najpierw wścibscy bogowie, śmierć Luizy, a później wielogodzinna jazda konno.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Oskar.
Zanim odpowiedziałam, (w myślach!) zapytałam się demona, czy może się jakoś ujawnić, urzeczywistnić, pojawić, czy co to on tam umie.
^- Jasne, czemu nie - stwierdził beztrosko.
Obok mnie pojawił się mężczyzna w wieku około dwudziestu pięciu lat. Miał brązowe włosy z ciemnymi pasmami, wyglądające jakby je sobie sam strzygł i zapomniał co to jest szczotka do włosów, oraz piękne ciemnoniebieskie oczy.
- Kolejny przystojny - mruknęłam z niechęcią. Oj, zdecydowanie czas się przespać, stwierdziłam. - Oskar, to jest mój demon strażnik.
Lekko zszokowany chłopak chyba zapomniał języka w gębie.
- No hej. Will jestem - przywitał się wesoło. Elf jakby wybudzony z transu odpowiedział:
- Eee, jestem Oskar.
- A co Alicjo, nie pasuje ci taka forma? - zapytał i powiedział jakieś dziwne zaklęcie. Zgrabił się, na jego twarzy pojawiły się zmarszczki, a włosy posiwiały. Wyglądał jakby mu przybyło jakieś pięćdziesiąt lat.
- Nie, nie, nie! Wolę tamtą postać! - zapewniłam pośpiesznie. Nie chciałam, żeby nam tu zemdlał, czy coś.
- Słońca ty moje, musisz zaakceptować, że podczas pobytu w jakiejkolwiek magicznej krainie, każdy bóg, czy demon stają się coraz piękniejsi. U jednych taki proces może zająć kilka miesięcy, u innych całe lata. Magia którą uwolniłaś, zaczęła już proces wygładzania wad - oznajmił wesoło. - A tak na marginesie, za trzy kwadranse będzie ciemno - wspomniał mimochodem.
Spojrzałam w niebo.
- Fakt. Za piętnaście minut, zrobimy sobie postój na noc - zarządziłam i nikt się jakoś specjalnie nie sprzeciwiał.
W ciągu tego kwadransa zdążyło się ściemnić, ale nie tylko to się zmieniło. Nastawienie Willa do mojego brata też się zmieniło. Jak zwykle sobie z niego pokpiwał, tak teraz rozmawiali, żartowali, śmiali się (najczęściej ze mnie). Ba! Demon nawet zwolnił, żeby być bliżej swojego rozmówcy. Ja stwierdziłam, że nic nie będę mówić, bo po co? Oni doskonale wyrabiali normę, jeśli chodzi o rozmowy. Dziadygi, nawet nie zauważyli jak upłynął ten kwadrans. Zatrzymaliśmy się i rozsiodłaliśmy konie. Przy rozdawaniu zadań faceci stwierdzili, że oni jako że są mężczyznami, pójdą po pożywienie, a ja miałam iść po wodę i chrust. Miałam wrażenie, że mówią to tylko po to żeby iść razem i sobie ,,po męsku'' pogadać. Nie roztrząsałam tej kwestii, mimo tego, że jeśli chodzi o mnie to ja zawsze wolałam towarzystwo płci przeciwnej. Nigdy mnie nie interesowały najnowsze ploteczki ze świata mody i celebrytów, ani lakiery do paznokci.
-Dobra, ale jak nie będzie co jeść, to na kolację zjem pieczonego Oskara i Willa - pogroziłam im placem.
Zasalutowali i rozeszliśmy się w dwie różne strony. Było już po zachodzie słońca i musiałam nieźle się namęczyć, żeby się nie zabić o kamienie i korzenie. Ciemność nigdy mi nie przeszkadzała, bo bardzo często wieczorami szłam pobiegać. Szczęście mi dopisywało. Niedaleko od naszego obozowiska, była jabłoń. W dodatku, obok suchej, ułamanej najpewniej przez wiatr gałęzi, kicał sobie kłapouchy. Wyciągnęłam sztylet i celnie rzuciłam w stronę zwierzaka. Trafiłam w udo. Podbiegłam i dobiłam go, by zaoszczędzić mu cierpień, oraz jak każdy porządny myśliwy go przeprosiłam, za to że go zabiłam. Wytarłam broń o trawę i jedną ręką złapałam zająca za uszy, a drugą złapałam za gałąź. Zaciągnęłam to wszystko do obozu. Tak jak się spodziewałam, męska populacja naszej drużyny, nie dość że nic nie złapała, to jeszcze świetnie się przy tym bawiła.
- No to co? - zagaiłam, dając im jeszcze jedną szansę na uratowanie się. - Wolicie być zjedzeni, czy iść po jabłka o tam? - wskazałam ręką gdzie. Jęknęli, ale poszli. - Przynieście jeszcze trochę wody - zawołałam do nich!
- Bogowie cię za to pokarają! - zagroził chłopak przez ramię.
- Już mnie pokarali! Twoją osobą! - odgryzłam się.
Po jakimś czasie faceci wrócili i zaczęli robić maślane oczy do pysznego pieczonego królika.
- Wiesz, że cię kocham, prawda? - zapytał słodko Oskar.
- Ja ciebie też - odparłam i oderwałam nogę i zrobiłam do niej słodkie oczy. - Ale ją kocham bardziej!
Ostatecznie się z nimi podzieliłam. Uczta była tak dobra jak u Jezusa według Nowego Testamentu. Poszliśmy spać. Tylko tym razem nikogo nie zdradzono i nie zabito.
~~~~
Jakoś nic się nie dzieje :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz