niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział 15

Otworzyłam oczy. Taaak, bo cóż innego można zrobić po ustąpieniu takiej agonii jaką ja przeżywałam. No chyba nie tańczyć makarenę, nie? Udając że nadal śpię przymrużyłam powieki i rozejrzałam się. W sali po za bogami nikogo nie było. W bogów, wliczam oczywiście Uranosa, który z wyraźnie zadowolonym wyrazem twarzy oglądał swoje paznokcie. Nie byłam do końca pewno z czego on tak cieszy mordę. Czy jest zadowolony, że nie pobrudził sobie paznokci, czy z tego, że jeszcze żyję. Albo i nie żyję i jestem duchem, biernie obserwującym, ten nasz piękny świat. Tak swoją drogą, gdzie u diabła jest Luiza?! Dała nogę... to jest, zwiała gadzina jedna?! Też mi pupilek, który daje nogę tylko gdy właściciel spuści z niego wzrok. Przyjrzałam się otaczającej mnie Wielkiej Trójce. Byli wyraźnie zmęczeni. Z resztą, ja też. Nagle poczułam dziwne wrażenie, że nie jestem sama. Nie, nie chodzi mi o salę wypełnioną po sufit mocą i obecnością tych wszystkich bogów. Jakby, coś, albo i nawet ktoś, siedział w mojej głowie. Ze mną dzielił/o ciało. Obce, ale zarazem, znajome. O Bogowie, czy te stare wiedźmy, Mojry, stwierdziły że za mało mam wrażeń, żeby dokładać do tego takie paradoksy?! A żeby je leszy, diabeł, czy inna cholera dopadła!
^- Zniszcz ich. Patrz jacy są słaby, wyczerpani. Niewielka wiązka mocy będzie ich w stanie posłać do piachu i nikt nie będzie po nich płakał, a ty, Uranos i Oskar będziecie żyli w spokoju, dobrobycie, dzierżąc władzę nad światem. Nikt nie będzie chciał przeciw wam podnieść bunt, bo wszyscy będą się bali gniewu i kary od najpotężniejszych- nagle zaczął kusić męski głos w mojej głowie. Kusić- bo faktycznie przemknęło mi to przez myśl.- Albo, wylecz i zyskaj sobie szacunek, Uranosa i Wielkiej Trójcy- co on rozdwojenie jaźni ma, czy co?!
A tak wogóle ko kim, lub czym on/ona/ono jest?, pomyślałam z roztargnieniem. I co on/ona/ono robi w mojej głowie?!
^-Zdziwię cię, ale nie jestem obojnakiem- odparował.- A tak na prawdę nie jestem w twojej łepetynie, tylko stoję obok.- uświadomił mi.- A moim zadaniem jest pilnowanie cię.
Jesteś demonem?, zapytałam go w głowie.
^-W twoich ustach brzmi to jak oskarżenie- miałam wrażenie że się skrzywił.- Ładniej brzmi słowo ,,strażnik''.
A jak mam się do ciebie zwracać strażniku mej cnoty?, zapytałam sarkastycznie.
^-Nie da się chronić czegoś, co od dawna nie istnieje- odparował złośliwie.- Nie mam imienia. Może mi jakieś nadasz?
Cudownie! Nazwę cię Will, mój nowy pupilku, stwierdziłam z ironią. Teraz mam dwa zwierzątka, węża i demona.
^- Nie jestem twoim pupilkiem, bo demony to nie zwierzęta- burknął.- A tak na marginesie, Luiza też jest strażnikiem. W dodatku bardzo kiepskim, skoro nie potrafiła utrzymać twojej cnoty w nienaruszonym stanie, przez co nie możesz już zostać świętą.
Dobra, koniec pogaduszek o mojej cnocie, i siedź cicho.
^- Ale ja stoję, a nie siedzę- zaprotestował, ale go już nie słuchałam.
Bogowie wyglądali jakby mieli zemdleć. Podniosłam się i udałam, że dopiero co się ocknęłam. Poczułam zawroty głowy. Pewnie ze zmęczenia. Podeszłam do trójki bogów i przesłałam im trochę mocy. Nie jest to trudne. Trochę jak posyłanie pocisków, tylko wysyłam moc delikatnie. Każdy organizm ma w sobie naturalną moc, przynajmniej tak mówił Erick, i kiedy słabnie, to oznacza że to naturalne źródło zostało naruszone. Więc jeśli dam trochę swojej mocy, której mam w nadmiarze, to powinno pomóc wrócić organizmowi do stanu homeostazy.Wedle moich przewidywań, bogom wróciły na twarze kolory. Gdy to się stało szybko zabrałam rękę. Zupełnie jakby ich dotyk mnie parzył. Choć wiele się to z prawdą nie mijało. Bałam się, że jeśli nie zabiorę zaraz ręki, to pokusa zabicia ich okaże się zbyt silna i spalę ich na wiór. Szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie, wyszłam z sali.
Czas opuścić Eleves.

Po wyjściu z sali od razu udałam się w stronę swojej komnaty. Po drodze spotkałam Amelię którą poprosiłam żeby mi przyniosła coś przypominającego plecak i parę przydatnych rzeczy typu: bukłak z wodą, mapa, koc jedzenie i tak dalej. Normalnie to bym to zrobiła sama, ale po pierwsze, nie znałam tak dobrze tego budynku, a po drugie nie bardzo chciałam po drodze spotkać jakiegoś elfa. Nie do końca wiedziałam jakiej reakcji mogłabym się spodziewać, po wyjściu na jaw mojej tożsamości. A z doświadczenia wiedziałam, że plotki roznoszą się jak ogień po suchym drewnie. Gdy weszłam do, mieszkania, od razu poczułam lekki smutek. Mieszkałam tu od tygodnia, codziennie tu kładłam się spać i wstawałam. Jadłam śniadania i przekomarzałam się z Oskarem. Będę za tym miejscem tęsknić, pomyślałam z żalem.
^-Przecież będziesz mogła tu wrócić.
Nie wiadomo. Nie wiadomo czy wygramy tą wojnę, nie wiadomo czy przeżyję, nie wiadomo czy będę miała gdzie wracać. Z zasadzie przyszłość stoi pod wielkim znakiem zapytania.
Will nie odpowiedział. Przebrałam się w luźne ciuchy i zabrałam jedną z niewielu rzeczy, które tak na prawdę należą tylko do mnie, pozytywkę. Wyszłam  szybko i zdecydowanie. Takich rzeczy nigdy przedłużać, bo będą się ciągnąć w nieskończoność. Skierowałam się do zbrojowni. Po drodze znowu spotkałam Amelię do której zabrałam plecak i pożegnałam się. Ze zbrojowni zdjęłam moją dziwną ,,boską'' skórzaną zbroję, starannie ją złożyłam i włożyłam do plecaka. Nie chciałam, żeby się poniszczyła przed bitwą. Właśnie- bitwą. Do niedawna, nie pomyślałabym, że kiedykolwiek będę brać udział w jakiejkolwiek bitwie, a już na pewno nie przypuszczałabym, że będę miała w niej tak znaczący udział. To wielka odpowiedzialność. Znalazłam dwie pasujące, dobrze naoliwione pochwy na równie dziwne i ,,boskie'' miecze, które bez wysiłku nie wsadziłam (uznałam, nie ma sensu brać dwóch zestawów bojowych, i że wolę ten ekwipunek). Oskar zadbał nawet o tak drobny szczegółów, jeśli chodzi o nasz trening. Oskar... ech... młody, złotowłosy mężczyzna. Zostawiony samemu sobie podczas trudnego okresu dorastania. Lojalny i troskliwy. Nie wiedziałam czemu chciał ze mną iść. Miał tu swoje życie, mógł znaleźć sobie żonę, mieć dzieci (dom, psa i drzewo)... a on to wszystko porzucił dla mnie. Przerzuciłam łuk przez ramię. Na sztylet też znalazłam pokrowiec i odrazy przyczepiłam sobie go do pasa. Z kołczanem i strzałami nie było problemów, bo też były nad drzwiami. Wyszłam ze zbrojowni i od razu udałam się do stajni. Przecież piechotą nie pójdę. Gdy wyprowadzałam Kasjana ze stajni, naszła mnie jedna dosyć niepokojąca myśl. Gdzie podziały się wszystkie elfy? Cóż, nieważne. To już nie maja sprawa. Nie będę się z nikim żegnać. Nie lubię tego. Lepiej będzie jeśli po prostu odejdę. Siodłając konia, poczułam jak Luiza pełznie mi po nodze i ,,siada'' na ramieniu. Spojrzałam na nią pytająco.
~Nie mogę ci już towarzyszyć- oznajmiła prosto z mostu.- Jestem z tobą od wielu pokoleń. Jestem stara i zmęczona.
Nic nie odpowiedziałam. Czułam rozdzierający ból w sercu i dławiącą gardło rozpacz. Moja Luiza. Od tylu lat. Moja jedyna podpora po śmierci rodziców, i późniejszej śmierci ojca zastępczego. Jednak, każdemu należy się odpoczynek. Szczególnie Luizie. Tyle razy mnie ratowała z różnych opresji. Raz mnie nawet obroniła przed bandytami.
~Hej, nie martw się. Zawsze będę z tobą. Żegnaj...- syknęła po raz ostatni i... rozsypała się, a jej proch porwał wiatr.
Odeszła. Na zawsze. Po moich policzkach zaczęły bezgłośnie płynąć łzy. Bez żadnego teatralnego szlochania. Cicho płynęły jako oznaka, rozpaczy nad kimś takim wspaniałym jak Luiza. Wytarłam wierzchem dłoni. Ona by nie chciała, żebym z jej powodu płakała. Poczułam czyjąś obecność drugiej osoby. Obok mnie stanął Oskar w luźnym stroju do jazdy trzymając za uzdę brązowego konia. 
-A ty...-zaczęłam, ale Oskar mi przewał.
-Nawet sobie nie myśl, że cię puszczę samą, a już szczególnie nie po stracie Luizy- powiedział twardo.- Jesteś moją siostrą.
Westchnęłam, podeszłam do mojego brata i go przytuliłam. W jego objęciach, czułam że jestem wstanie pokonać każdą przeszkodę na drodze do szczęścia. Dla nas. Dla Luizy. Dla świata.
Czułam, że to jest nowy rozdział w moim życiu...
Że to jest nowa przygoda...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz