niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział 25

Z innej perspektywy.
Robin:
Byłem na nią wściekły. Jak ona mogła mi to zrobić. Rozumiem - nie powiedzieć mi o tym, że jest boginią, bo mogła po prostu nie wiedzieć czy moje uczucie do niej jest szczere i czy można mi ufać, ale jak mogła mi nie powiedzieć o tym, że wyjeżdża?! W dodatku nawet się nie pożegnała! Po prostu wyjechała. I tyle. Zupełnie jakbym nic dla niej nie znaczył. Wiem, nie mogę od niej niczego żądać, w końcu to był tylko jeden pocałunek, ale myślałem, że nie tylko ja czułem, że coś iskrzy. Westchnąłem z złością i przeczesałem rękę swoje rude włosy. Cecha szczęśliwie nabyta od mojego ojca.
Dziś rano dowiedziałem się o spotkaniu elfów na placu głównym, czyli na największym placu w Eleves. Nie jest to obowiązkowe spotkanie, ale lepiej na nie chodzić. Są organizowane rzadko, a jeśli już to z naprawdę ważnym powodem. Tak więc teraz sobie tu stoję i czekam, aż Rada wybierze nieszczęśnika, albo szczęściarza który będzie miał za zadanie wystąpić i przekazać nam wieści. Nikt nie chce togo zrobić, bo jeśli to są złe wieści, to są duże szanse, że elfy obrzucą mówcę pomidorami (u diabla, tego towaru mamy w takiej nadwyżce, że wysyłamy do wszystkich ras i jeszcze nam zostaje!) i nikt nie chce ryzykować. W sumie nie dziwię im się, ja też wolałbym zostać szarą myszką niż spocząć na laurach i mieć 50 % szans zmiany koloru na czerwony.
Dziś ryzykantem został Marcus. Co dziwne, zniknął ten ironiczny uśmiech i miał wyjątkowo poważny wyraz twarzy. Zaniepokoiłem się. Generalnie, arcymistrz walki, jest wesołym facetem potrafiącym skupić na sobie widza żartami i anegdotami, ale dziś wyglądał jakby miał nam powiedzieć, że zboża zgniły. Odchrząknął i zaczął mówić:
- Witam was, drodzy mieszkańcy Eleves - kolejny powód do niepokoju, bo on nigdy tak nie zaczynał. - Słyszeliście pewnie o nadchodzącej wojnie. Ta wojna tym razem, dotyczy nas. Będzie to wojna między panem nieba, Uranosem, a wszystkimi rasami. Nasi zwiadowcy, dowiedzieli się o przygotowaniach do ataku na Organizację Czerwona Róża, na półwyspie Andalycki. Dlatego otwieramy pobór do wojska. Wiecie, że to nie jest obowiązkowe, ale pomyślcie o tym, że jeśli Uranosowi się uda pokonać bogów, to przyjdzie pora na nas - urwał na moment żebyśmy mogli sobie przyswoić informacje. - Jest jeszcze jedno rozporządzenie. Dzisiaj każda rodzina ma obowiązek przynieść po dwa kilogramy najlepiej suszonego mięsa i roślin i nie mówię tu tylko o pomidorach  - spojrzał na nas wymownie. Parsknąłem śmiechem, tylko on potrafi zażartować w takiej sytuacji. - Wyruszamy jurto rano, ale proszę, przemyślcie swoją decyzję w sprawie wstąpienia do armii. Z tej wojny możliwie, że nie wrócicie, a wiecie czym kończy się dezercja - to powiedziawszy zszedł ze sceny i wbijając wzrok w ziemię przecisnął się między elfami próbującymi się dowiedzieć jak najwięcej. 
Widać, było że jest mu ciężko. Będzie musiał poprowadzić elfy do walki. To wielka odpowiedzialność.  Będzie odpowiadał za co najmniej setkę istnień. Poszedłem do domu. Byłem rozdarty. Z jednej strony,  rodzina, kochająca i znajoma, a z drugiej Alicja i przygoda. Przez cały dzień chodziłem zamyślony. Nie wiedziałem do mam zrobić. Aż do momentu gdy się zapytałem o to matki.
- Synu, zrób to co ci podpowiada serce - odparła i wróciła do krojenia marchewki.
Jaki to banalny tekst. Psuje do wszystkiego. Ale mi przynajmniej pomógł. Zgłosiłem się o świcie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz