Po chwili ciężkiej niczym wredny brat na moim brzuchu każdego
poranka, król się podniósł i jak gdyby nigdy nic zapytał mnie czy się z
nim nie przejdę. Odmowa, oczywiście nie wchodziła w grę, bo to mogłoby
wyglądać na nieposłuszeństwo, a nie zwyczajne zmęczenie. A wtedy, niech
miłościwy Bóg uchowa, grozi ci wyjątkowo haniebna śmierć przez
powieszenie, bynajmniej nie z rozkazu oburzonego suwerena (tak na
prawdę, nieszczęśnik nie z poczucia winy się wiesza tylko z świadomości
konsekwencji, wiecie, takie oczywistości jak obgadywanie, znajdowanie
sznurów pod poduszkami wylewanie wody pod drzwiami w zimę...) . Ach, na
tym dworze jest tyle wyrzeczeń. Gdyby nie to, że jestem w wyjątkowo
drogiej sukni i tego, że mnie sam król zaszczyca swą obecnością, bym
sobie bez wahania usiadła. Ja wyznaję zasadę, że wszystko działa w dwie
strony. Jeśli w wyimaginowanej sytuacji do mojego domu przyjeżdża
chłopiec na posyłki od króla, to ja nie mam świętego obowiązku biegać
jak wariatka podając mojemu gościowi tysiąc wykwintnych potraw (w końcu
musi jakoś wrócić), ani nie mam obowiązku się przebierać w ładne
ubrania, a on nie ma obowiązku mi się kłaniać w pas i prawić
komplementy. W dodatku może z czystym sumieniem powiedzieć królowi, że
ze ze mnie zła baba jest. A jeśli dam posłańcowi chleba, wody, nakarmię
konia i inne tego typu rzeczy, to on będzie się tak samo w stosunku do
mnie zachowywał. Może nawet szepnie królowi na uszko, że ze mnie
wspaniała, piękna, powabna kobieta jest i przyjedzie do mnie (byle nie
Akkarin) przystojny książę na białym koniu, by pojąć mnie za żonę?
Teraz
pewnie zapytacie się, co to ma w ogóle wspólnego z siadaniem na brudnej i
zimnej podłodze w jedwabnej sukni władcy? Po pierwsze - ubranko należy
do króla i trzeba okazać stosowną wdzięczność i jej nie zniszczyć, po
drugie - król jest dla mnie miły (nawet jeśli tylko po to by wycisnąć ze
mnie informacje), a po trzecie, tak pomiędzy bogiem a prawdą, jeśli ją
zepsuję, to przypuszczalnie, albo będę bardzo za nią bulić, albo Marcus
zaciśnie zęby i uprzejmym gestem wskaże mi drzwi, co, jeśli mam być
szczera mi się nie uśmiecha (tu jest tak cieeepłooo).
Wracając do
tematu, nie miałam za bardzo wyjścia i mimo mojego kompletnego
niechciejstwa się zgodziłam. Czasami bycie grzeczną dziewczynką popłaca,
uwierzcie mi. Podałam wesoło uśmiechniętemu władcy rękę i wyszliśmy z
sali. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że jego uśmiech jest tak
samo prawdziwy jak aureola nad moją głową. Czyli ani trochę. I nawet nie
chodzi o obrzydzenie do mojego stanu cywilnego, tylko o oburzenie w
stosunku do zachowania Ferguna. Przeszliśmy kawałek i ogólnikiem mówiąc
król zarządził postój. Gdy usiedliśmy na ławeczce, król westchnął ciężko i
zupełnie nie po królewsku wyciągnął nogi przed siebie i oparł głowę o
ścianę.
-Wybacz mi - przeprosił skruszonym tonem. - To nie powinno się wydarzyć.
Zamrugałam oczami ze zdziwienia. Król się przede mną kajał? Bez namysłu palnęłam.
- Przepraszasz za Szczeniaka, czy za Psa?
Marcus zastygł jak wosk po wlaniu do zimniej wody w wyrazie najświętszego zdumienia.
-O zarrraza! - wymsknęło mi się.
Zaczęłam się poważnie zastanawiać, kto z nas jest w większym szoku.
- Znaczy się... Wasza królewska mość, ja strasznie przepraszam króla... - zaczęłam paplać.
I
wtedy król otrząsnął się z szoku pourazowego i wybuchnął gromkim
śmiechem. Miałam cichą nadzieję, że to nie jest ten słynny nerwowy
śmiech, któremu często towarzyszą słowa ,,weźcie wyrzućcie tą wariatkę z
mojego zamku''.
- Jesteś jak moja Elizabeth - powiedział gdy się uspokoił. - Znasz naszą historię?
Ooo,
taak. Każdy w królestwie ją zna. Można ją zakwalifikować, do
najpiękniejszych historii miłosnych w naszym królestwie. I
najnieszczęśliwszych. Ja ją słyszałam co najmniej z dziesięć raz i za
każdym razem w innej wersji.
- Nie, wasza wysokość - skłamałam. Naprawdę chciałam usłyszeć ją od głównego bohatera historii.
Wzrok króla się nieco zamglił, a jego twarz nabrała nieobecnego wyrazu. Znaczy się, nie wyparował czy coś w tym guście, tylko wyglądało to taki jakby obecny było tu tylko ciałem.
- Poznaliśmy się trzydzieści lat temu. Byłem wyjątkowo swawolnym księciem (jak widać niedaleko pada jabłko od jabłoni). Pewnego pięknego dnia uciekłem z zamku na polowanie. Gdy mijałem rzekę postanowiłem się wykąpać, była ładna pogoda. Wtedy z krzaków wyszła Elizabeth. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Cała podrapana, brudna, na głowie myszy mogłyby się zadomowić myszy. Ale mimo to... w jej oczach było życie. Miała takie piękne oczy. W jednej chwili się w niej zakochałem na zabój. Wtedy Elizabeth zaczęła na mnie krzyczeć, że niby zaraz się przeziębię, a w tej rzece w ogóle mieszkają wodniki i jeśli nie wyjdę to mnie wciągną. Rozumiesz? Ona się o mnie martwiła mimo, że mnie nawet nie znała - w oczach króla błyszczały ogniki. Niesamowite, minęło piętnaście lat od jej śmierci, a on nadal ją kochał.
Chciałabym się kiedyś tak zakochać.
- Przypominasz mi ją - uśmiechnął się. - Dlatego proponuję ci czeladnictwo u mistrza Aleksandra.
Osłupiałam. Dosłownie.
- Wiem, że potrzebujesz czasu by to przemyśleć i pewnie musisz porozmawiać o tym z rodziną, więc jeśli się zgodzisz, to za dwa dni przyjdź do niego, a on cię wprowadzi w tajniki wybranego przez ciebie cechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz